Wczorajszy dzień był kapitalny i nie omieszkam się nim pochwalić w blogosferze. Działka moich dziadków to chyba jakieś magiczne miejsce, bo za każdym razem, niezależnie od ekipy, kiedy tam jadę, to jest ŚWIETNIE.
Gra w butelkę na trawniku zawsze spoko, pytania o wodę w piwnicy jeszcze lepsze. IWONA jako drwal również była świetna. Nie wiem, jakim cudem, ale zawsze jak przyjedziemy, to coś się musi popsuć (moja kochana super-babciu, bardzo przepraszam, ja niczego nie dotykałam!). Hahahah, majtki czy stanik? Tak, to pytanie było kluczowe. Moja Żono, nie martw się, jeszcze kiedyś wrócimy do ubierania cię (a może i do rozbierania?...)!
Huh, to z takich bardziej przyjemnych rzeczy, bo i nieprzyjemne wczoraj były.
Wczorajszego dnia smażąc naleśniki (nie śmiejcie się, to bardzo poważne i niekoniecznie wymagające skupienia zajęcie, pozwalające na zastanawianie się nad sensem egzystencji) uświadomiłam sobie kilka rzeczy:
a) jestem głupia,
b) jestem naiwna,
c) znowu pakuję się w to samo,
d) chyba jestem zakochana.
Nie, na szczęście nie w panu z dnia dziewiątego stycznia, to już tylko przeszłość, przeszłość, przeszłość! Uwolniłam się od tamtego zbędnego przekonania, że bycie samą jest złe, fuj i niedobre, i przez jakiś czas miałam kompletny spokój, dopóki nie zjawił się ON. Jak to zwykle bywa, naiwnie wierzące w miłość, szczególnie tą nastoletnią, serduszko Martusi zerwało się do szybszego biegu oraz, tak na lepszy początek roku szkolnego, do nawału obowiązków dołożyło jej głupiutką, malusieńką nadzieję na odwzajemnienie uczucia, którą w trybie natychmiastowym zdeptała rzeczywistość. Tak, jak zwykle, nie dość, że CHYBA jestem zakochana, to jeszcze (to akurat było do przewidzenia, jeszcze w moim marnym piętnastoletnim życiu inaczej mi się nie zdarzyło) beznadziejnie.
No i to by było na tyle na dzisiaj z serii nastoletnich problemów głupiutkiej Martusi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz